Dokumenty z obozów reedukacyjnych

Xinjiang, Korea Północna i rosnący popyt wśród kolekcjonerów

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ten dokument, poczułem ciarki na plecach. Wyblakły papier z chińskimi znakami, pieczątka z 2019 roku, numer identyfikacyjny więźnia. To był certyfikat "ukończenia programu reedukacyjnego" z Xinjiang. Cena? 12 tysięcy dolarów. I to nie był nawet najdrozszy dokumencik na tej aukcji.

Rynek dokumentów kolekcjonerskich przezywa ostatnio prawdziwy boom, ale to co dzieje się z papierami z obozów reedukacyjnych, przekracza wszelkie granice. Rozmawiałem z kilkoma dealerami (oczywiście anonimowo, bo temat jest gorący jak diabli), i to co usłyszałem, mrozi krew w żyłach.

"Słuchaj, jak mi ktoś oferuje dokument kolekcjonerski z Korei Północnej, to wiem ze będzie kasa" - mówi mi jeden z handlarzy, nazwijmy go Kim. "Ostatnio sprzedałem protokoł przesłuchania z obozu Kwanliso-15 za 35 tysięcy. Kupiec był z Japonii, zbiera wszystko co związane z reżimami totalitarnymi."

Problem w tym, że nikt do konca nie wie, jak te dokumenty trafiają na rynek. Niektóre pochodzą od uciekinierów, którzy przemycili je przez granicę. Inne - i tu robi się naprawdę nieprzyjemnie - sa sprzedawane przez skorumpowanych urzędników. Jeden z moich informatorow twierdzi, że widział całe teczki z obozów w Xinjiang wystawione na sprzedaż w dark webie.

Dokumenty kolekcjonerskie opinie? Środowisko jest podzielone. Część kolekcjonerów twierdzi, że to ważne świadectwa historii. "Ktoś musi je zachować dla potomności" - usłyszałem od jednego z nich. Ale czy naprawdę o to chodzi? Bo jak się przyjrzeć bliżej, większość kupujących to bogaci hobbyści szukający "mocnych wrażeń".

Najgorsze jest to, że popyt napędza podaż. Im więcej ludzi chce takich dokumentów, tym więcej ich "wypływa" z obozów. Czasem zastanawiam się, czy strażnicy specjalnie nie produkują dodatkowych papierów na sprzedaz. Bo skąd nagle tyle certyfikatów śmierci z północnokoreańskich lagrów?

Rozmawiałem tez z byłym więźniem obozu w Xinjiang (spotkaliśmy się w Stambule, gdzie mieszka od dwóch lat). Pokazał mi swój dokumencik - kartę zwolnienia z "centrum szkolenia zawodowego". "Widzisz te cyfry?" - wskazał na róg dokumentu - "To numer mojej celi. 847. Byłem tam 18 miesięcy za to, że miałem brodę."

Co ciekawe, niektore z tych papierów są fałszowane. Ekspert od azjatyckich dokumentów, z którym konsultowałem się w Berlinie, pokazał mi jak odróżnic oryginał od podróbki. "Prawdziwe mają specyficzny rodzaj tuszu, widać że drukowane na kiepskiej jakości sprzęcie" - tłumaczył. "Fałszerze używają zbyt dobrego papieru, to ich zdradza."

Ale nawet jeśli dokument jest prawdziwy, pozostaje pytanie etyczne - czy handel takimi papierami nie jest przypadkiem wspieraniem systemu opresji? Bo przecież ktoś na tym zarabia, i to niemało. Jeden dealer przyznał mi się, że w zeszłym roku obrócił dokumentami z obozów na ponad pół miliona dolarów.

Najbardziej przerażające są dokumenty medyczne. Widziałem kartę szczepień dziecka z obozu w Korei Połnocnej - dziewczynka miała 6 lat. Co się z nią stało? Nikt nie wie. Ale jej karta medyczna jest teraz w prywatnej kolekcji jakiegoś milionera w Szwajcarii.

Rynek się profesjonalizuje. Powstają specjalne domy aukcyjne, katalogi, wyceny. Niedawno w Hongkongu odbyła się "discreete auction" (tak to nazwali), gdzie sprzedano ponad 200 dokumentów z różnych obozów. Najwyższą cenę - 89 tysięcy dolarów - osiągnął dziennik strażnika z koreańskiego obozu z lat 90-tych.

Próbowałem dotrzec do niektórych kolekcjonerów, ale większość odmówiła rozmowy. Jeden jednak zgodził się na krótką wymianę maili. "To nie jest kwestia fascynacji cierpieniem" - napisał. "To dokumenty historyczne, świadectwa zbrodni. Ktoś musi je chronic przed zniszczeniem." Może i tak, ale czy nie lepiej byłoby przekazać je do muzeum?

Policja i służby też się tym interesuja. W zeszłym roku niemieckie władze skonfiskowały kolekcję liczącą ponad 500 dokumentow z obozów. Problem w tym, że nie bardzo wiadomo, co z nimi zrobić. Oddać Chinom czy Korei Północnej? To jak wysłać je z powrotem do kata.

Jednego jestem pewien - ten rynek będzie tylko rósł. Dopóki istnieją obozy, dopóki łamane są prawa człowieka, dopóty będą powstawać dokumenty. A dopóki są dokumenty, znajdą się chętni żeby je kupić. To smutne, ale prawdziwe.

Ostatnio kolega dziennikarz pokazał mi zdjęcie z wystawy w prywatnym domu w Tokio. Na ścianach, w eleganckich ramkach, wisiały dokumenty z obozów. Obok - obrazy Picassa i rzeźby Henry'ego Moore'a. "Sztuka współczesna" - skomentował właściciel kolekcji.

Coś mi się wydaje, że przekroczyliśmy jakąś granicę. Ale może to tylko ja jestem staroświecki i nie rozumiem "nowoczesnego kolekcjonerstwa". Chociaż jak patrzę na te wyblakłe kartki z numerami więźniów, to wiem jedno - niektórych rzeczy nie powinno się kupować ani sprzedawać. Nieważne za ile.